Bob Dylan jest nikim. Nawet go nie ma. Zmienił imię, adres i nazwisko. Ukradł, uciekł, wyjechał, miał wypadek, nie dojechał. Chcieli proroka, dostali surrealistę. Zamiast chłopca z gitarą wyskoczył brudas i szarpidrut. Szukali w Nowym Jorku, nie znaleźli w Nashville. Zawsze pół kroku z przodu, z boku, choćby i w kościelnej nawie. Na złość tym, co już go nazwali, przyszpilili, opisali, wydał autoportret tak brzydki, że musieli zamknąć oczy. I przede wszystkim uszy. Koncert po koncercie – przeciw publiczności poszukującej taniej nostalgii. Mogę zamordować te piosenki, sam je napisałem.
Wreszcie dopiął swego. Aresztowany w dresie i kaloszach za włóczęgostwo. Pani policjant prosi o dokumenty. Nie ma. Nazwisko? Dylan. Jaki znów Dylan?
Nie jestem poetą, ja tylko śpiewam. Najchętniej cudze. Jeśli chcecie wiedzieć, czym naprawdę jest jesień i zmierzch, wystarczą przecież „Autumn Leaves”. Nobel? Za oszalałą partię harmonijki w „Mr. Tambourine Man”, oczywiście. Zresztą po co byle europejska nagroda starszemu panu, któremu – pomimo nikczemnego wzrostu i kłopotów z higieną – sama Cat Power wyznaje publicznie miłość żarliwą. Pieniądze? W reklamie płacą lepiej.
Zaiste, Bob Dylan jest wszystkim. Ale nie znajdziecie go nigdzie, tylko w muzyce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz