Docierając do kresu, pisarz staje przed nierozstrzygalnym dylematem.
Jeśli da czytelnikowi zakończenie, nieodmiennie go rozczaruje. Czasem dlatego, że złożonych w trakcie wspólnej podróży obietnic nie jest w stanie spełnić, innym razem dlatego, że zostawia towarzysza owej podróży z tęsknotą po świecie, do którego drzwi zostały jednoznacznie i ostatecznie zatrzaśnięte. Dlatego wreszcie, że każde zakończenie sprzeczne jest z samą istotą doświadczanej codzienności, która nie kończy się nigdy
Jeśli zaś pisarz, zwolennik form otwartych, zakończenia nie da – porzucając swoją ofiarę w stanie pseudorealistycznego zawieszenia nad przepaścią nierozwiązanych wątków, z mglistą obietnicą ciągu dalszego – okaże się najzwyklejszym tchórzem i koniunkturalistą. Wkrótce stanie też przed pokusą podjęcia zaniechanej opowieści i przekształcenia jej w niestrawne niby-życie, z każdym kolejnym tomem coraz bardziej przypominające najzwyklejszą telenowelę.
Dlatego ciąć trzeba bezwzględnie: choć płakać będą kucharki, bohater nie ma prawa ze swojej powieści wyjść żywcem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz