Tygodniowo w Stanach Zjednoczonych ukazuje się pięćdziesiąt nowych płyt z szeroko rozumianą muzyką popularną. Pięćdziesiąt godzin, pełny etat słuchania. Z nadgodzinami. Dorzućmy do tego resztę produkcji światowej – dwa, trzy, dziesięć razy tyle? Plus wydawnictwa nieoficjalne. Plus myspace. Plus koncerty. Plus muzyka klasyczna. Plus całe archiwum, czyli muzyka, która powstała przed rozpoczęciem naszej syzyfowej pracy.
Jeszcze gorzej z książkami. Lepiej z filmami, ale nie łudźmy się – tylko trochę. Nikomu nie starczy życia.
Jesteśmy zdani jedynie na selekcję. Na przypadek, najczęściej występujący pod postacią filtra, jakim jest krytyk. Tylko że krytyk również nie przesłuchał/przeczytał/obejrzał wszystkiego. Ma nawet mniej czasu niż inni: przecież musi jeszcze palnąć recenzję! Swą wiedzę czerpie więc od innych krytyków. Po chwili wszyscy mówią jednym głosem.
Obcowanie z kulturą na własną rękę to zaprawdę niewdzięczna robota! Bez początku i końca. Na szczęście to co pomiędzy potrafi jeszcze przynieść satysfakcję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz